Recenzja filmu „Niech żyją koty!”

JULIA BIEL

Aby zostać aktorem, większość ludzi poświęca wiele lat swojego życia na ukończenie szkół aktorskich, kursów oraz bierze udział w słabo płatnych występach, jako statysta. Oczywiście nie każdy przypadek jest taki sam i zdarzają się wyjątki, gdzie ludzie trafiają na plany filmowe niemal bez żadnego doświadczenia, z kompletnego przypadku. Choć może się to wydawać nieco szalone, zwierzęta, biorące udział w filmach również przechodzą swego rodzaju casting i są szkolone, by potrafiły się zachowywać na planie filmowym. Niektóre z niech mają to jednak w genach.

Takim zwierzęciem jest kot Abatutu, czyli najpopularniejszy koci aktor w Holandii, a być może i na świecie. Jego imię wymyśliła dwójka dzieci, z którymi w owym czasie pracowała właścicielka kota, jednak nie potrafiły wytłumaczyć, co ono znaczy. Niemniej tak już zostało. W dokumencie „Niech żyją koty!” poznajemy świat tych fascynujących zwierząt niejako z ich perspektywy, ponieważ naszym narratorem i przewodnikiem jest właśnie Abatutu. Film trwa niecałą godzinę, ogląda się go przyjemnie, szczególnie ze względu na wydzielone części; „Koty i dzieci”, „Koty i psy” oraz opowieść „Jak zostać kocim aktorem” w częściach.


Z materiału dowiadujemy się o różnych sferach życia kota i jaki ma on stosunek do innych, poznajemy natomiast także życiorys samego Abatutu. Jest on kotem urodzonym na farmie, w stogu siana, którego, jak kilkanaście innych kotów, zabrała stamtąd jego obecna właścicielka. Wysterylizowała go i zabrała ze sobą, aby były częścią jej rodziny. Niemniej, Abatutu od początku był wyjątkowy i dlatego też, według właścicielki, stał się sławny. Od małego był nieco grubszy, ale jest to ponoć związane z jego przemianą materii, ponieważ jest również wysportowany i zwinny. Uważam jednak, że jest to nadużycie, ponieważ inne koty mieszkające z Abatutu nie mają problemu z nadwagą, a u niego wygląda to, jakby wytłumaczeniem miało być „ponieważ jest sławny”. Niemniej kot ma dużo pozytywnych cech, przy których jego waga nieco gaśnie. Posiada stoicki niemal spokój, dzięki czemu jest w stanie wytrzymać na planie filmowym, gdzie wokół niego kręcą się dziesiątki ludzi i panuje hałas. Nie potrafi natomiast poradzić sobie, gdy ktoś obok niego przebiega i wtedy się kładzie.

Właścicielka Abatutu zaznacza, że pozwala swoim zwierzętom być w pełni zwierzętami, dzięki czemu czują się one swobodnie i nie są zdenerwowane, jednak nie godzi się na przykład na to, by jej koty łapały ptaki. Mówi, że nie chce, by jej pupile były zwierzętami kosztem innych zwierząt.

Nie zgodzę się jednak z faktem, który właścicielka Abatutu zaznacza bardzo dosadnie, niemal agresywnie – że koty nie potrafią wykonywać sztuczek. Jako osoba, która obcuje i pracuje z kotami na co dzień, ponadto szkoli je do filmów, powinna wiedzieć, że koty jak najbardziej da się nauczyć choćby przybijać piątkę. Co więcej, na filmikach, które widzimy w międzyczasie pojawiają się koty, które wykonują przeróżne sztuczki. Nie jestem więc w stanie zrozumieć, skąd wzięła się taka teoria właścicielki Abatutu i dlaczego nikt jej nie wyprowadził z błędu.


Dokument skonstruowany jest na zasadzie przejść między „narracją” Abatutu, a wstawkami filmików z kotami, które wysłali ich właściciele. Na początku materiału Abatutu zaznacza, że być może któryś z tych kotów zostanie gwiazdą, jak on. Pod koniec widzimy sesję zdjęciową dwóch kociaków, które mogą w przyszłości zostać gwiazdami na miarę Abatutu.

Film może być przyjemnym przerywnikiem przy pracy lub sposobem na zrelaksowanie się w ciągu dnia, nie jest on jednak wybitnym materiałem. Niemniej, każdemu może w pewnym stopniu przypaść do gustu i stanowić miły umilacz czasu. Wielbiciele kotów wiele się z niego nie dowiedzą, niemniej jest momentami zabawny. A momentami irytujący. Ostateczna decyzja należy jednak do was, więc zachęcam do dania szansy dokumentowi Netflixa „Niech żyją koty!”.